Prawo autorskie

Opublikowane:

31.10.2023

Pomysły na ochronę praw autorskich oprogramowania oraz ich realizacje zmieniały się wraz ze zmianą dostępności komputerów – z rzadkich i drogich urządzeń na bardziej przystępne i wszechobecne.

Pomysły na ochronę praw autorskich oprogramowania oraz ich realizacje zmieniały się wraz ze zmianą dostępności komputerów – z rzadkich i drogich urządzeń na bardziej przystępne i wszechobecne.

W poprzednim miesiącu wspomniałem krótko o kwestii znaków towarowych. Teraz chciałbym kontynuować temat własności intelektualnej i opowiedzieć o prawie autorskim.

Jak zwykle wrócę do czasów, kiedy oprogramowanie komputera nie było objęte prawami autorskimi. W 1969 roku, kiedy zaczynałem programować, chroniło się własne programy (o ile się chciało) za pomocą prawa umów lub „tajemnicy handlowej” (albo obydwu tych rzeczy).

Wynikało to w dużym stopniu z tego, że ceny komputerów osiągały, według dzisiejszych standardów, astronomiczne wartości. Nawet najmniejszy mógł kosztować ponad 50.000 dolarów (w tamtych czasach było to bardzo dużo pieniędzy). Oprogramowanie, jeśli się je kupowało, też było bardzo drogie. Pamiętam zakup kompilatora od jednej z firm i cenę w wysokości 100.000 dolarów za pojedynczą kopię, którą instalowałem na jednym komputerze, aby skompilować jeden program na raz. Mój pracodawca wydawał takie pieniądze, ponieważ kompilator, a właściwie sama kompilacja programów, dawała nam 10% uzysku w wydajności na naszym mainframe’ie za 2,5 miliona dolarów (pamiętajcie, że mówię o amerykańskim dolarze z 1975 roku).

Moja firma, aby kupić ten kompilator, przez miesiąc prowadziła negocjacje, a kiedy w końcu go dostaliśmy, był to kod źródłowy na 12-calowej taśmie magnetycznej. Dodatkiem był inżynier od sprzedającego, a jego zadaniem było przeniesienie kodu kompilatora na nasz mainframe, zbudowanie plików binarnych i uruchomienie testów, które udowodniły, że działa. Kiedy zatwierdziliśmy instalację, nasz prawnik przeniósł kod źródłowy do depozytu, na wypadek gdyby mała firma tworząca oprogramowanie splajtowała. Wszystko to było wpisane do umowy i podpisane przez obie strony.

Wiem, że przy dzisiejszym rynku niektórzy uznają to za nieprawdopodobne, ale liczba komputerów na różnych architekturach i z różnymi systemami operacyjnymi (o ile miały systemy operacyjne) w tamtych czasach mierzona była w setkach lub tysiącach, a nie milionach (czy nawet miliardach), jak dzisiaj. Prawo umów miało sens przy sprzedaży niewielkich ilości drogiego oprogramowania.

W tamtych czasach nie wszyscy kupowali komercyjne oprogramowanie. Wiele osób pisało swoje narzędzia, ponieważ potrzebowali ich w pracy. Fizycy, matematycy, inżynierowie elektrycy, wojsko, rząd, nauczyciele i badacze pisali oprogramowanie, którego potrzebowali.

Po napisaniu własnego narzędzia ci „programiści amatorzy” nie byli zainteresowani sprzedażą, ponieważ był to skomplikowany i bardzo złożony proces. Mogli podarować program grupie użytkowników, takiej jak DECUS, SHARE czy innej. Grupy te publikowały katalogi oprogramowania i udostępniały je po kosztach kopiowania i dystrybucji, ale kiedy już uzyskaliśmy od nich daną aplikację, mogliśmy wykonać tyle kopii, ile chcieliśmy, gdyż oprogramowanie nie było chronione prawem autorskim.

Na początku lat 80. XX w. wszystko się zmieniło. Twórcy systemów do gier komputerowych projektowali gry i budowali dla nich systemy i nie chcieli, aby konkurencja po zakupie jednej kopii mogła zapoznać się z układem płytki, a potem zduplikowała pamięć ROM, w której zapisany był program. Chcieli ochrony dla pamięci ROM, czyli prawa autorskiego dla zer i jedynek w niej zawartych. Później rozszerzyło się to na ochronę kodu źródłowego tych programów, a następnie objęło wszystkie rodzaje oprogramowania.

Chociaż prawo autorskie często różni się nieco w zależności od kraju, to sama idea ochrony oprogramowania stała się standardem. W połowie lat 80. XX w. prawo umów zostało zastąpione przez prawo autorskie i licencjonowanie, a (z czasem) również przez podlicencje, które bywają tak skomplikowane, że różnice w interpretacji musi rozpatrywać sąd.

Niektórzy ludzie nie wierzą w prawa autorskie i wolą umieszczać swoje oprogramowanie w „domenie publicznej”, ale w tych czasach możemy równie dobrze określić „domenę publiczną” oprogramowania jako kolejny typ licencjonowania, gdyż bardzo trudno jest wytworzyć program, który w pełni jest w „domenie publicznej”, chyba że jest tak licencjonowany. W zasadzie „restrykcyjne” części licencji GPL byłyby niemożliwe do wyegzekwowania, jeśli kod na tej licencji byłby w domenie publicznej.

Oczywiście trudno jest mówić o prawie autorskim bez wspomnienia o piractwie komputerowym. Wiele osób ze środowiska FOSS macha ręką na piractwo komputerowe, ale w swojej podstawowej formie piractwo odbiera programistom prawo do decydowania o tym, co dzieje się z ich oprogramowaniem i dewaluuje sztukę oraz pracę włożoną w programowanie. Jeśli programista (lub artysta) chce, aby jego program (lub dzieło) był udostępniany lub przekazywany za darmo, może napisać licencję, która to realizuje.

W kolejnym miesiącu napiszę o licencjonowaniu: czym się różnią licencje i czy w otwartym licencjonowaniu lepszy jest model, w którym „zezwalamy”, czy też „ograniczamy”.

maddog-2

Jon „maddog” Hall jest autorem, wykładowcą, informatykiem i jednym z pionierów Wolnego Oprogramowania. Od 1994 roku, kiedy po raz pierwszy spotkał Linusa Torvaldsa i ułatwił przeniesienie jądra na systemy 64-bitowe, pozostaje orędownikiem Linuksa. Obecnie jest prezesem Linux International®.

Autor: Jon „maddog” Hall

Aktualnie przeglądasz

Listopad 2023 - Nr 237
LM237_Nov-2023

Top 5 czytanych

Znajdź nas na Facebook'u

Opinie naszych czytelników

Nagrody i wyróżnienia